Daniel Lopatin przez lata konstruował portale do innych światów. W klitkach zawalonych syntezatorami, kablami i efektami, przy pomocy klawiszy i potencjometrów składał uniwersa z dźwięków znajomych oraz kompletnie obcych dla ludzkich uszu. Pogrążony w świecie dystopijnego science-fiction, ejtisowego retrofuturyzmu oraz odprysków niemieckiego kosmische musik, urodzony w Massachusetts potomek rosyjsko-żydowskich emigrantów w drugiej połowie pierwszej dekady XXI wieku swoimi albumami-sputnikami pod szyldem Oneohtrix Point Never przyciągnął zainteresowanie, skoncentrowanej na ezoterycznych dźwiękach, blogosfery.
Wydana w 2009 roku kompilacja Rifts sprawiła, że został okrzyknięty wunderkindem współczesnej sceny elektronicznej. Dwa lata później zatkał usta wszystkim niedowiarkom za sprawą Replici – jednej z najbardziej uznanych w historii plądrofonicznych płyt, która ze skrawków reklam zszył oniryczny pejzaż, w którym echa konsumpcjonizmu są w równym stopniu odhumanizowane, co pociągające i estetyczne. Podobnie dwoisty świat, bezpośrednio odwołujący się do twórczości Klausa Schulze i Tangerine Dream, namalował na R Plus Seven, by zamienić go w post-industrialne rumowisko, doskonałego i nadal niedocenionego, Garden of Delete. Eksperymentując z cyfrowo-analogowymi obrazami oraz post-internetową dynamiką, Lopatin stał się współczesnym ekwiwalentem Aphex Twina – twórcy natchnionego i szalonego, przesuwającego granice by zachwycać i przerażać w obrębie tej samej kompozycji. Najskuteczniej zrobił to chyba pod swoim najbardziej kultowym aliasem – jako Chuck Person. Wydane w 2010 roku Eccojams, Vol. 1 to nadal niedościgniony prototyp dla całej fali vaporwave’u – gatunku, który absolutu poszukuje w krótkich samplach mniej lub bardziej popularnych utworów i zakrzywia czasoprzestrzeń zabiegami podebranymi od DJ-a Screw i innych wiodących, napędzanych purple drankiem, przedstawicieli screwed and chopped. Lopatin do rangi arcydzieł wyciągnął fragmenty „Africa” Toto czy „Lady in Red” Chrisa de Burgh nadając ton całemu dziesięcioleciu i zacierając granicę pomiędzy muzyką i oświeconym memiarstwem.
Zaskakująco dużo czasu zajęło by Oneohtrix, zainspirowany po wielokroć muzyką ilustracyjną, stworzył swoją pierwszą ścieżkę dźwiękową. Rękę wyciągnęli do niego Ben i Josh Safdie. Młodzi utalentowani filmowcy z udanymi skutkami redefiniujący miejski thriller, dorzucając do niego sporą dozę czarnego humoru oraz audiowizualnych zabiegów pociągających je, mimo jak najbardziej współczesnej scenerii, w stronę futurystycznej dystopii. Losy całej trójki splótł w 2017 roku Good Time – doceniony dopiero po czasie intensywny dreszczowiec, w którym nieudolny, podrzędny przestępca grany przez Roberta Pattinsona ściga się z całym miastem by uwolnić z aresztu swojego opóźnionego w rozwoju brata i odkręcić konsekwencje wszystkich swoich lekkomyślnych i pochopnych decyzji. Lopatin na potrzeby tego soundtracku wygładził wiele ostrych krawędzi na ogół obecnych w swoich kompozycjach. Czerpiąc garściami z Vangelisa i, wspomnianego już, Klausa Schulze wyczarował utwory progresywne i buzujące niewygodnymi emocjami. Zaproszenie do gościnnego występu przyjął Iggy Pop, co poskutkowało wzruszającą balladą „The Pure and the Damned”.
Gdy tylko bracia Safdie ogłosili, że ich najnowsze dzieło, Nieoszlifowane diamenty, wykorzysta nieoceniony potencjał Adam Sandlera w roli głównej, a za konsoletą znów pojawi się Oneohtrix Point Never, wielu kinomaniakom i audiofilom ciężko było powstrzymać ślinotok. Słusznie zresztą, film jest dostępny na polskim Netflixie ledwie od półtora tygodnia, a już zasługuje na miano najgłośniejszej premiery początku roku. Ciężko powiedzieć by muzyk korzystał z nowych środków. Synergiczna współpraca z reżyserskim duetem przełożyła się jednak jeszcze sprawniejsze operowanie dźwiękowymi środkami. W wielu utworach innowacyjny producent postanowił ujarzmić new age’owy kicz, na obrzeżach którego poruszał się już niejednokrotnie. Tymczasem do zadania podszedł jednak kompleksowo, wstępując na drogę maksymalizmu. Oszałamiające efekty pokazuje „The Ballad of Howie Bling” – ośmiominutowy, majestatyczny kolos, który z antycznym rozmachem wykorzystuje chóralne wokalizy i przecina je syntezatorową ornamentyką, dopełniając vhs-owe obrazy braci Safdie w kontrastowy, ale najbardziej adekwatny, sposób. Parującą i gęsta atmosferę, która każe przesunąć pośladki na skraj siedzenia uosabia z kolei chociażby „School Play” – potencjalny szlagier acid techno, który rozkwita przez jakiegokolwiek perkusyjnego bitu. Wymieniać można długo. Muzyk w pełni ugruntował się jako stały kreatywny partner, zdobywających coraz większy rozgłos i uznanie, reżyserów i pozostaje tylko wyczekiwać ich kolejnych współprac. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że ambicje Lopatina także zdają się rosnąć.
Na potrzeby tego soundtracku porzucił bowiem swój najbardziej rozpoznawalny alias i w napisach postanowił być przedstawiony pod swoimi prawdziwymi personaliami. Motywacji dla tego ruchu może być multum. Sensowne wydają się jednak domniemania, że 37-latek ostrzył sobie zęby na potencjalne nominacje do nagród filmowych. Trudno mu się zresztą dziwić. Ostatnie lata przyniosły renesans sprawnych transferów twórców muzyki rozrywkowej do świata zarezerwowanego dotychczas głównie dla kompozytorów. Romansujący od czasu do czasu z muzyką poważną, gitarzysta Radiohead, Jonny Greenwood już od kilkunastu lat jest stałym kreatywnym partnerem Paula Thomasa Andersona. Na pierwszą nominację, za fantastyczne dźwiękowe ilustracje do Nici widmo musiał czekać ponad dekadę (czyli od równie dobrego soundtracku do Aż poleje się krew). W 2011 roku Trent Reznor z Nine Inch Nails położył swoją umięśnioną łapę na Złotym Globie i Oscarze dzięki kompozycjom do Social Network Davida Finchera, co także było wyjściem do stałej współpracy. Wśród prawdziwych pionierów tego zjawiska warto wymienić z kolei jednego z ojców chrzestnych electropopu, Ryuichiego Sakamoto, który stworzył rewolucyjne dźwięki na potrzeby Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence, otrzymał Oscara za Ostatniego cesarza Bernardo Bertolucciego i, do spółki z Alvą Noto, sprawił, że Zjawa Alejandro Iñárritu była niepowtarzalnym doznaniem.
Ostatnie dwa sezony są pod tym względem jeszcze ciekawsze. Redefiniujący współczesny horror Ari Aster do pracy nad soundtrackiem do Dziedzictwa. Hereditary zaprosił jazzowego innowatora, saksofonistę Colina Stetsona, który równie pasjonująco ozdobił też zeszłoroczną ekranizację Koloru z przestworzy H.P. Lovecrafta. Rytuały Midsommar przełożył na nuty z kolei Bobby Krlic, znany lepiej jako The Haxan Cloak, którego Excavation jest jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych do horroru, który nigdy nie powstał. Kilka godzin po publikacji tego tekstu Oscara za muzykę z dużym prawdopodobieństwem odbierze Hildur Guðnadóttir, która skomponowała ścieżkę dźwiękową do Jokera, a w 2019 roku zrobiła furorę oddając mroczną atmosferę Czarnobyla w hitowym serialu HBO. Islandka przez lata grała w kultowym múm, a swoją grą na wiolonczeli wspierała m.in. Sunn O))) czy Animal Collective.
Daniel Lopatin, mimo braku nominacji do najbardziej prestiżowych nagród, już znajduje się w ekskluzywnym klubie zmieniającym podejście do muzyki ilustracyjnej. I nawet jeśli nigdy nie zobaczymy go ze złotym chłoptasiem w dłoni, można mieć pewność, że już teraz aktywnie wpływa on na współczesne podejście do kina i tego, co można w nim usłyszeć.